Chłonęłam wszystko – rozmowa z Barbara Marcinkowską

– Na początku lat siedemdziesiątych Skaldowie grali z panią i dla Pani – piosenkę o prześlicznej wiolonczelistce – i stało się. To zaskakujące zestawienie: pani i ten raczej męski, wymagający silnej kondycji instrument.

Z wiolonczelą zaczęło się w sposób bardzo niedobry. Ja kochałam fortepian, a o tym, że mam grać na wiolonczeli zadecydował mój ojciec. Skończyło się wielką miłością, w dosłownym tego słowa znaczeniu, na śmierć i życie. Miałam dwadzieścia lat, studiowałam w warszawskiej Wyższej Szkole Muzycznej. I nagle wszystko spadło mi na głowę. Znalazłam się jako koncertmistrz u Stefana Rachonia w Orkiestrze Polskiego Radia, a za parę miesięcy Karol Teutsche namówił mnie do zespołu kameralnego, gdzie przez osiem kolejnych lat także byłam koncertmistrzem. Rok później powstało Trio Warszawskie, z którym przez wiele lat koncertowałam. I to była właśnie ta epoka, kiedy ze Skaldami grałam „Prześliczną wiolonczelistkę”.

– Same sukcesy, a pani nagle, niespodziewanie i na bardzo długo wyjeżdża. Właściwie dlaczego?

Kiedy podjęłam tę decyzję wszyscy moi znajomi, już nie mówiąc o rodzinie, byli przerażeni. Wszystko zostawiam! Świetną sytuacje finansową, samochody, wyjazdy, na pewno też jakieś uznanie… Gdzieś w środku, tam wewnątrz siebie byłam przekonana, że to jeszcze nie tak, że może być o wiele lepiej.

– Uczucie niespełnionych możliwości?

– Nie wiem, czy uczucie niespełnienia. Różnie losy ludzkie się toczą, ale zawsze trzeba mieć pokorę nauki. Ja to miałam. Mówię pani, tutaj miałam karierę. I nagle – ja studentka, grę na instrumencie zaczynam od początku, od pustych strun! Bywa tak, że ktoś wie, że ma te problemy, wie, że lewa ręka nie tak, a smyczek jeszcze nie to – i pozostaje z tymi swoimi problemami. Nie! Nie opuszczać rąk! Szukać! Rozumie pani, o co chodzi? Niespełnione nadzieje trzeba spełniać.

– To wymaga odwagi, mimo wszystko niespełnione nadzieje dają także pewien komfort psychiczny, rodzaj szczególnej wygody: wiemy, że moglibyśmy. A jak zaczynamy to robić, to już trzeba się liczyć z ewentualnością porażki…

– Porażka jest sprawą niesłychanie względną, a poza tym… może to dziwne, co ja powiem, ale dla mnie trudności są niesłychanie dopingujące. Ja ich potrzebuję, żeby nie stać w miejscu. W październiku 77 r. miałam jechać na stypendium do Paryża, z ministerstwa kultury. Załamałam się. Dlaczego? Jeśli zdecydowałam się, żeby wszystko tutaj zostawić, to dlatego, że chciałam jechać do Navarry, a mnie nagle powiedziano, że profesor Navarra już nie przyjmuje, więc będę studiować u kogoś innego.

– A jak to pani zrobiła, że jednak panią przyjął?

– Znów kolejny przypadek w moim życiu. Rzadko już chodziłam do Wyższej Szkoły Muzycznej, ale kiedyś umówiłam się tam z moim bratem, który także jest wiolonczelistą. Podeszli do nas jego koledzy. Opowiadali, że jadą do Sieny, na kursy muzyczne do Academia Musicale Chigiana i w pewnym momencie jeden z nich mówi: „A wiesz, że tam jest Navarra? » – Jak to! Co! Navarra jest w Sienie? Natychmiast zdecydowałam się pojechać do Sieny. Na własny koszt. Wtedy było łatwiej. Znalazłam się tam w bardzo dla mnie trudnych warunkach. Byłam ciężko chora. Historie z nerkami. Kilka miesięcy z temperaturą, dopóki ten kamień mi nie wypadł – już później w Paryżu. Słaniałam się, myślałam, że już nie będę grać, bo jak? Ale przynajmniej poznam, jaki on jest. Dowiedziałam się, że nawet ci, którzy chcą być wolnymi słuchaczami na kursie, muszą przejść przez egzamin.

Myślę, że są takie momenty w życiu, kiedy nie ma się już nic do stracenia. Takie krzyki rozpaczy. No i zagrałam. Następnego dnia, przekonana o tym, że się nie dostałam, przychodzę o dziesiątej do Akademii i w drzwiach spotykam Navarrę, który mówi do mnie, pokazując palcem na zegarek: – kurs zaczyna się o dziewiątej. Ja patrzę na niego, trochę przyznam odzwyczajona od takiego tonu, zawsze było: „pani Basieńko, już czekamy, witamy”. Z mieszanymi uczuciami siadam w sali, gdzie odbywała się lekcja i nagle widzę i słyszę w żałości i rozpaczy, co ja tracę. Przecież to jest to, na co ja czekałam całe życie! I tak zaczęła się moja wielka przygoda z Navarrą, która zakończyła się po siedmiu latach doktoratem: Andre Navarra, wielki wiolonczelista, interpretator i pedagog.

– Po tych siedmiu latach przyjeżdża pani do Polski. Niestety na krótko…

– …ale mam nadzieję, ze teraz przyjeżdżać będę często…

– …na Mistrzowskie Kursy Muzyczne do Łańcuta…

– Zawdzięczam to panu Januszowi Cegielle, który rok temu słyszał mnie na koncercie w Paryżu i zgłosił w SPAM moją kandydaturę do Łańcuta.

–  Tutaj koncertuje pani przed publicznością, która jest wyjątkowa, bo to fachowcy, profesorowie, studenci, znakomici artyści. I takie opinie: „jest genialna, można ją przyrównać do najlepszych ». A przecież to nie tylko znakomita technika gry na instrumencie. Tekst muzyczny wypełniła pani swoim własnym doświadczeniem, sobą.

– Ja tak mówię do swoich przyjaciół, że w Paryżu zorganizowałam sobie drugą młodość. Oczywiście była długoletnia praca z Navarrą – znakomitym wirtuozem i pedagogiem, ale też – i bardzo intensywne studia. Malarstwo, estetyka sztuk muzycznych i plastycznych na Sorbonie. Przeżyłam też w Paryżu okres bohemy. Mam wielu przyjaciół, malarzy, pisarzy, kompozytorów. Oczywiście, zależy, co się z tego bierze. Ja chłonęłam wszystko i w ten sposób szukałam samej siebie. Czytałam mnóstwo książek filozoficznych, cały ten cykl Stanisławskiego, poświęcony pracy aktora nad sobą, Rodin w rzeźbie, Paul Klee w malarstwie, psychologia kreacji tworzenia. W literaturze, w malarstwie, w sztuce, w teatrze szukałam wspólnych punktów, odpowiedzi na pytanie, które jest zresztą tytułem jedne go z rozdziałów mojej pracy: „gdzie kończy się gra a zaczyna sztuka” i jak do tego dochodzić.

– To, czego pani dokonała, jest bardzo pokrzepiające, taki renesansowy model życia, zupełne przeciwstawienie naszej posegmentowanej na bardzo wąskie specjalizacje rzeczywistości.

– Udało mi się, choć było związane z bardzo trudnymi decyzjami, ze skazaniem się na życie niezwykle skromne, żeby mieć wolny czas, energię i odporność na realizowanie rzeczy, które chcę realizować. Mieszkałam w Paryżu, w cudownym miejscu, na Wyspie Św. Ludwika, ale w maleńkim pokoiku, gdzie miałam tylko zimną wodę. Ogrzewałam sobie ręce świecą. Jedną, potem drugą i tak ćwiczyłam. W kożuchu. Były sytuacje, kiedy w ogóle nie wiedziałam co zrobić, gdzie, jak, za co? Jednak nie chciałam rezygnować, choć mogłam pójść grać do orkiestry, wielu tak robi. No, Boże kochany, nie każdy jest w stanie skazać się aż na takie trudności jakie ja miałam. Niemalże jak artyści z XIX wieku.

– Spotykała pani tam życzliwych ludzi.

– Tak, na pewno, jeśli chodzi w ogóle o życie. Myślę jednak, że artystom bardziej od życzliwości potrzebne są mądre, krytyczne oceny. Nie będę mówić o złośliwościach, nie warto. Ludzie, od których się najwięcej nauczyłam – byli ze mną bezwzględni. Navarra – najcudowniejszy, najgenialniejszy profesor… Płakałam dwa lata, bo wiedziałam, że on ma rację. Dla mnie celna, krytyczna uwaga mądrego człowieka jest bardziej cenna niżeli wszystkie uśmiechy ludzi, którzy mówią: wspaniale, chociaż ich aprobata jest mi także potrzebna. Ale tylko dzięki krytyce mogę iść tą drogą, którą mam przed sobą, poszukiwać prawdy w sztuce.

– Prawda w sztuce – to brzmi tak uniwersalnie i obiektywnie, jednak w każdej twórczej działalności odbija się to, co jest specyficzne dla czasów, w których ona powstaje. Dzisiaj w muzyce preferowane są interpretacje zintelektualizowane.

– Mnie się wydaje wprost przeciwnie, tę preferencję stosują fachowcy, natomiast ludzie tęsknią za graniem otwartym, gorącym i przemawiającym. Jednak myślenia od uczucia nie da się w muzyce oddzielić, tak jak mówił wielki pianista i pedagog, Henryk Neuhaus: zimna głowa i serce płomienne.

– Po koncercie słyszałam też opinię, że tak mogła zagrać tylko kobieta.

– W takich opiniach kryje sie podtekst, że kobieta to tylko emocje, a nie intelekt.

– Pewien naukowy autorytet wygłosił niedawno taką opinię: tylko te kobiety mogą w życiu zawodowym osiągnąć sukces, które rezygnują z uczuć bardzo osobistych, z miłości.

– Absolutnie nie. Moje serce przepełnione jest miłością nieustanną. Ja kocham ludzi. Uczę w Conservatorie International de Paris i w drugim konserwatorium, pod Paryżem. Ja kocham dawać i jestem szczęśliwa, że tu w Łańcucie też mogę dawać to wszystko, czego się nauczyłam, co przemyślałam, że to się może innym przydać.

– Różne są w życiu momenty.

– Na pewno, miałam chwile bliskie rozpaczy. Nasza sytuacja też była trudna, z tamtej strony patrząc – i jakoś wytrwałam.

– Pani się ciągle uśmiecha…

– Zawsze! Zawsze! W najtrudniejszych momentach też.

EWA CHARKIEWICZ

Fot. Zolia Naslerowaka